Recenzja The Settlers 7: Droga do Królestwa - Wsi spokojna...
- SPIS TREŚCI -
Zwyczajnie nie wierzę, że jakikolwiek entuzjasta gier strategicznych o zacięciu ekonomicznym, mógłby nie znać legendarnej już serii The Settlers. Analogicznie, to jakby zatwardziały fan strzelanin nigdy nie zagrał w Duke Nukem 3D, Half Life, Quake lub Counter Strike. Produkcja niemieckiego studia Blue Byte Software stanowi wszak absolutną klasykę wśród RTS, co jest faktem niepodważalnym. Po raz pierwszy osadnicy zjawili się w 1993 roku, błyskawicznie zniewalając na długie tygodnie graczy Amigi i Pecetów swoim nietuzinkowym klimatem. Tak moi drodzy, mija właśnie siedemnaście długich lat, odkąd The Settlers są z nami. Największą popularność zdobyła jednak druga odsłona cyklu (o podtytule Veni, Vidi, Vici), która na stałe wpisała się w kanon gatunku. Niestety ostatnie produkcje spod skrzydeł Blue Byte Software (Narodziny Imperium i Dziedzictwo Królów), delikatnie rzecz ujmując, odrobinę rozczarowywały. Twórcy musieli więc zastanowić się nad przyszłością marki, zapowiadając oczekiwaną odwilż wraz z premierą The Settlers 7: Droga do Królestwa. Czy nareszcie otrzymaliśmy godnego następcę serii?
Autor: Sebastian „Caleb” Oktaba
Fabuła Drogi do Królestwa wzbudza ambiwalentne uczucia, przynajmniej u osoby, którą z młodzieniaszkiem doprawdy trudno pomylić. Otóż, autorzy postawili na całkowicie bajkową aranżację, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Po pierwsze, wcielamy się w rolę zuchwałej rudowłosej księżniczki Zoe, wysłanej przez ojca na ratunek krainie zwanej Tandrią, nękanej przez okrutnego Lorda Wolveringa i mrocznego rycerza Dracoriana. Naszym celem będzie udowodnienie dziadydze, że jesteśmy odpowiedzialni, zaradni oraz na dodatek warci korony... Hmm, zawsze dziwnie czuję się w ciele kobiety, tym bardziej gdy niewiasta przypomina postać z niedzielnej dobranocki tudzież filmów Disneya. Każdorazowe zwracanie się do mnie per „królewno”, traktowałem jako zniewagę (wysoce subiektywne odczucie). Wybór płci byłby w tym momencie najsensowniejszym rozwiązaniem, czego rzecz jasna zabrakło. Scenariusz niczym nadzwyczaj oryginalnym nie zaskakuje - fabuła jest przewidywalna, a narracja oraz dialogi pretensjonalne do bólu. Zważywszy, iż spora część potencjalnych graczy wyciągająca ręce w kierunku The Settlers 7 pamięta jeszcze czasy „dwójki”, był to krok dość ryzykowny - docelowa klientela się przecież zestarzała. Owszem, nadanie produkcji cech baśniowych (o zabarwieniu karykaturalnym) ma swoje zalety, ale nie każdy przełknie tą słodko-gorzką pigułkę. Na szczęście, infantylna otoczka to tylko pozory, bowiem Droga do Królestwa pod względem skomplikowania rozgrywki zbije ćwieka niejednemu besserwisserowi.
Niemniej, zanim skupimy się na wyswobadzaniu Tandrii z rąk nikczemników, musimy przejść przez proces instalacji oraz aktywacji Settlersów. W obecnych czasach konieczność posiadania połączenia z internetem, żeby grę w ogóle uruchomić, to żadna tragedia. Niespodzianki zaczynają się trochę dalej, gdyż niedawno Ubisoft wprowadziło bardzo „ofensywny” system zabezpieczeń. Najpierw więc trzeba stworzyć sobie profil, który poza podstawową funkcjonalnością pozawala chociażby na publikowanie osiągnięć w The Settlers 7 na łamach Facebooka czy zostanie mentorem i pomaganie słabszym w potrzebie. Do odkrycia czeka także pokaźna pula achievementów oraz możliwość wykupienia dodatków upiększających zamek. Jeśli ktoś lubi bajery tego typu, zapewne skorzysta, reszcie to chyba obojętne. Co zastanawiające, logowania wymaga nawet korzystanie z trybu single player i żeby było ciekawiej, stała łączność z internetem jest warunkiem ciągłości zabawy. Provider nawali? Burza zerwie linie telefoniczne? Mama wyciągnie kabelek z gniazdka? Cóż, wtedy nie pogracie i basta! Rozumiem, że Ubisoft dba o własne interesy uprzykrzając życie amatorom nielegalnych kopii oprogramowania, ale dlaczego w sposób dotykający również uczciwych graczy? Na domiar złego, serwery przechowujące nasze konto (również save) czasami padają, kompletnie uniemożliwiając odpalenie tytułu. Wygląda więc na to, że rachunek wystawili piraci, natomiast zapłacić musi każdy, kto nabędzie legalny egzemplarz w sklepie. C'est la vie...
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
- następna ›
- ostatnia »